Przeprowadzałam się niezliczoną ilość razy. Między dzielnicami, miastami, krajami i kontynentami. Miejsca, które miały być na chwilę, stawały się adresem wieloletnim, prawie stałym, a te, które miały być na zawsze, znikały nagle i niespodziewanie, rozsypywały się jak zamki z piasku, jak niedbale ułożone domki z kart. Czasami takim kataklizmom towarzył rozpad kolejnego świata, czasami z wichurą przychodziło zapomniane poczucie wolności, a podmuch, który zrywał dach jednocześnie nadymał żagle.
Te przeprowadzki nosiły znamię legendy już dobre dwadzieścia lat temu, w czasach, kiedy moim wymarzonym miejscem pracy była scena i najlepiej czułam się w oślepiających światłach reflektorów. Znudzona śpiewaniem cudzych piosenek, poprosiłam ojca, żeby napisał coś specjalnie dla mnie. To było kilka lat po tym, jak wyprowadziłam się z rodzinnego domu, wynajęłam jednopokojowe mieszkanie w starej, odrapanej kamienicy pod Wawelem i rozpoczęłam samodzielne, niby-dorosłe życie. Tata posiedział, podumał, wypalił kilka papierosów i zaczął pisać. Recital zatytułowany „Przeprowadzki” miał się składać z dwunastu piosenek opowiadających o wszystkich moich wędrówkach z miejsca do miejsca, z serca do serca, zmianach adresów, kierunków studiów, zainteresowań. Zdążył napisać pięć zanim nad jego łóżkiem, którejś zimowej nocy ciemność rozjarzył neon z ostatecznym „game over”.
Ta pierwsza szalona jak sztorm
Wyprowadzka od lalek do trosk
co zmiata dzieciństwo i dom
powrotu odcina ci most.
Ta pierwsza tonąca we łzach
wyprowadzka od ciepła do mgły,
co smutkiem podszywa ją strach,
do obcych dobija się drzwi.
Przeprowadzałam się w życiu może zbyt wiele razy. Wlokłam za sobą kartony książek, sentymentalnych bibelotów, koty i pudełka pełne wspomnień. Z Polski wyprowadziłam się przed trzydziestką z plecakiem i z gitarą, żeby po czterdziestce wrócić do korzeni z dwójką dzieci i czternastoletnim bagażem, znacznie cięższym niż 750 kilogramów wysłanych morzem w kontenerze. Każde z miejsc, w których mieszkałam w jakiś sposób mnie ukształtowało. Każde jest jak zamknięty, nie zawsze zgrabnie napisany, rozdział.
W moim znów wynajętym eM jeden
na osiedlu Przegranych Mas
jestem mimo wszystko u siebie,
z panoramą na morze gwiazd.
W brudnych klatkach drzemie komuna,
dresy w piwie dołują czas,
a ja marzę o tym by śpiewać,
hosannę traw.
Policzyłam niezliczone. Przedwojenny, drewniany dom pod lasem to mój piętnasty adres. Nieostatni.
Czasami ktoś pyta: „a Ty skąd jesteś?”, a ja nie wiem, co odpowiedzieć. Bo w sumie jestem zewsząd i znikąd. Nie jestem w stanie określić ani miejsca swojego pochodzenia, ani z całą pewnością wskazać i powiedzieć ” a to mój dom”. Gdyby archetypem domu mógł być człowiek, a przecież może być, prawda? Bez zastanowienia wskazałabym na tę dziewczynę, którą znam od dwudziestu lat. Była ze mną w najlepszych i najgorszych momentach, w leśnych wędrówkach po tęczy i w najczarniejszym mroku. W jej obecności, w jej domu, wiele się zaczęło i wiele się skończyło. Więc gdyby człowiek mógł być domem, to ona byłaby moim.
Może właśnie dlatego – ze względu na mój wędrowny tryb życia, nieumiejętność dłuższego zagrzania miejsca, ciągłą potrzebę odkrywania wszystkiego, co Nowe wystawa „Dom/Home. Zakorzenienie i wykorzenienie. Malarstwo, fotografia, wideo, instalacja” w starosądeckiej Galerii IMO zrobiła na mnie tak kolosalne wrażenie. Spacerując po pokojach, bo w tej formie została przygotowana instalacja, zaglądając przez okna do różnych wnętrz, pokojów i izdebek, szperając w szafach i szufladach, siadając półdupkiem na brzegach kanap, biegając po kwitnących sadach i błotnistych, marcowych podwórkach, przechodziłam przez wszystkie te miejsca, którym kiedyś nadałam miano i sens domu. Wędrowałam od drzwi do drzwi przez tatme ulice – Tenczyńską, Swojską, Wrocławską, Francesco Nullo, Park Avenue, Stoneybatter, Roncesvalles, Armoury, St. Albert, Spruce Needle, Dixie i kilka innych jeszcze, przecierałam rękawem lustra, nastawiałam wodę na herbatę, wyglądałam przez okna. Tyle miejsc. Tyle wspomnień. A dom? Noszę go w sobie.






Dodaj komentarz