Uwielbiam targi. Ich gwar, chaos, jarmarczność i pewną nieuniknioną dozę kiczu. Lokalne, te, gdzie sprzedaje się plony pól, sadów i zagród, i te bardziej turystyczne, pełne rękodzieła, gdzie trzeba się do upadłego targować, by nie wyjść na totalnego ignoranta lub kulturowego abnegata. A ja targować się nie umiem. Kilkanaście lat temu kupiłam patchworkową spódnicę w Wietnamie za jakąś chorą ilość dongów – nie dlatego, że ciężko mi było rozeznać się w tych wszystkich milionach, ale właśnie ze względu na nieumiejętność targowania się o cenę. Miny wietnamskich sprzedawczyń – bezcenne. Odeszłam wśród chichotów i wytykania palcami, za to z fajną kiecką, którą mam do dziś.
Jednak te najbardziej ulubione to targi staroci, na których przy odrobinie szczęścia można znaleźć prawdziwe skarby. To jak grzebanie w szufladach historii, otwieranie pękatych kufrów na zakurzonym babcinym strychu. Ile opowieści drzemie zaklętych w starych meblach, lampach, nachtkastlikach i komodach? Jak piękną duszę mają mosiężne figurki, porcelanowe misy i szklane flakony? I nawet jeśli niczego nie szukam i niczego nie zamierzam kupić, nawet jeśli chcę po prostu poprzechadzać się w tej nostalgii minionego czasu, zazwyczaj wychodzę z jakąś zdobyczą, której nabycie usprawiedliwia jedynie jej, jakże względne, piękno. A teraz nadarza się wspaniała okazja, bo Majówka w Starym Sączu (1 & 2 maja na placu przy Centrum Kultury i Sztuki) to zupełnie nowy Dzień Dobry Festiwal w rytmie slow & vintage. Pierwsze tego typu wydarzenie na sądecczyźnie odwiedzi ponad trzydziestu wystawców, którzy przywiozą meble, bibeloty, sztukę użytkową, ubrania, dodatki i biżuterię – część z czasów PRL-u, ale także rzeczy odzyskane dzięki superekologicznej metodzie upcyclingu, dobry design i wszelkie skarby z drugiej ręki. Będą też warsztaty (w tym ceramika, malowanie na jedwabiu i malowanie piaskiem), spotkanie autorskie z Antonim Krohem, strefa gastro, grill i swingowe wieczorki taneczne w plenerze (Frank e la Famiglia oraz Wonky Town).

Alternatywą dla targów przez wiele lat były dla mnie wyprzedaże garażowe, bardzo popularne za oceanem. I kanadyjskie second-handy (najlepsze bezapelacyjnie – przydrożne stodoły z antykami!) z całą masą cennych, pięknych przedmiotów codziennego użytku, dekoracji i mebli. Brakowało mi przez chwilę takich sklepów po powrocie z emigracji, ale tylko do momentu, w którym odkryłam naturę polskich śmietników w dużych miastach. W głowie się nie mieści, co ludzie czasami wyrzucają do śmieci – zajrzyjcie na grupy tematyczne na fejsie (albo do kubła), jeśli nie wierzycie :-).
I jeszcze w temacie targów – pojechaliśmy w końcu do tego Leluchowa. W sobotę. I to był jednak duży błąd. Bo w Leluchowie sobota to dzień targowy. Mogłoby być naprawdę super, gdyby ten sobotni targ przypomniał starodawne targi, gdzie można było kupić tuzin jajek, ser klagany, kaczkę, kozę albo osełkę do kosy. Albo – gdyby sprzedawano tam lokalne rękodzieło. Sobotni targ w Leluchowie to morze chińskiego plastiku i taniej elektroniki, cygański handel obwoźny i przeciskanie się na styk przez koszmarnie zatłoczoną handlową, przygraniczną wąską uliczkę, gdzie samochody parkują po obu stronach i w najlepsze trwa dwukierunkowy ruch. Nie kupiłam zestawu niezawodnych noży, garnków ani nowej suszarki do włosów. Przedzierając się SUVem z duszą na ramieniu przez tą nagle obcą i zupełnie niespodziewaną scenerię przed oczami pojawiło mi się wspomnienie przygranicznego targowiska w Ciudad del Este na granicy Paragwaju, Argentyny i Brazylii – kilkaset razy większego i bardziej chaotycznego. Tam też ciężko było znaleźć cokolwiek innego poza plastikiem i elektroniką, a na pewno łatwo można było stracić portfel i aparat fotograficzny. Ale to już było i se ne wrati. Wpadajcie na Dzień Dobry Festiwal do Starego Sącza – będzie na pewno w dobrym guście i w dobrej atmosferze.























Dodaj komentarz