Dariusz Fedor z wydawnictwa Kontynenty podczas 12. Festiwalu Podróży i Przygody Bonawentura, który zakończył się w ubiegłą niedzielę, przytoczył mądrość (ludową zapewne, albo może chińską), że każda podróż zaczyna się od tego kroku, który trzeba zrobić, by wyjść poza próg swojego domu. Brzmi to dosłownie: „Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku.”/ Lao Tzu/ – czyli najwyraźniej chińska mądrość ludowa. I pomyślałam wtedy, że właśnie tak jest, tyle, że mnie coraz bardziej inspirują podróże nieodległe – do lasu za domem, do sąsiedniej wsi. Do Leluchowa bym chciała pojechać. Zaśpiewać głośno piosenkę o tym, że czereśnie dziko krwawią, a granicy pilnuje całkiem wesoły anioł. Bo na kilku końcach świata już byłam i wcale nie było tam lepiej niż tu. Było inaczej, owszem. Bardziej dziko, egzotycznie, cieplej było, zimniej też, wietrzniej, bardziej piaszczyście, ekscytująco, towarzysko i nowo. Ale nie lepiej, na przekór innej ludowej mądrości, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
Fajne są opowieści z końca świata. Czasami budzą grozę, prawie zawsze ciekawość i potrzebę pakowania plecaka, ruszania poza kolejny horyzont. Budzą też emocje mniej przyjemne. Smutek spowodowany niebyciem w drodze. Rozczarowanie swoim osiadłym trybem życia, pewną stagnacją, rutyną i przewidywalnością kolejnych dni. Co może zaskoczyć podczas spaceru po lesie za domem? Lis, który przebiegnie drogę, spłoszony jeleń, lepiężniki wychodzące z ziemi w lutym, kiedy ta ziemia powinna wciąż spać w objęciach zimy. Co nieprzewidywalnego może wydarzyć się w Leluchowie?
Oglądając filmy z serii Reel 17, te o wyczynowych wspinaczach, którzy posiedli jakąś tajemną wiedzę pozwalającą im działać wbrew prawom grawitacji, odczuwam to jeszcze mocniej – brak. Brak adrenaliny, wyzwań, walki z samą sobą, pasji, która… no właśnie, która pochłania i przesłania wszystko inne. Zawsze jest coś za coś.
I chyba właśnie dlatego ze wszystkich prelekcji, które zaistniały w przestrzeni Sokoła w Starym Sączu, najbardziej trafiła do mnie opowieść „Stąd. 150 dni pod jednym adresem” Krzysztofa Storego. Wszystko w tej opowieści było niezwykłe – treść, forma, sam Krzysztof i jego zawadiackie, szalenie inteligentne poczucie humoru (no ale jak ktoś się nazywa Story, to można założyć a priori, że będzie opowiadał, jak najlepszy plemienny bajarz). Każdy z nas ma swoją historię, a Krzysztof pewnego dnia wsiadł na rower i objechał Polskę pukając do drzwi w miastach, miasteczkach i wsiach – zawsze pod tym samym adresem. Na potrzeby książki jest to Cicha 3. (A swoją drogą, trzy najbardziej popularne ulice w naszym kraju to Polna, Leśna i Słoneczna). Zadawał mało pytań. Słuchał, nagrywał, a potem wydał zbiór reportaży w Kontynentach. I wygrał na Bonawenturze Nagrodę Publiczności (nie pierwszą zresztą). I tak sobie myślę, że nie do końca istotne jest dokąd podróżujesz, ważne po co to robisz i jak to robisz. I jak o tym potem opowiadasz.
Tak, jak Wojciech Ganczarek – z absolutnie obłędnym hiszpańsko-podlaskim akcentem, o rzeczach ważnych. O nas. O ludziach. O nas, ludziach, w których jako gatunek, coraz częściej zdarza mi się wątpić. Wojciech swoje podróże rowerem po Ameryce Łacińskiej przekuł na filmy dokumentalne poruszające najważniejsze tematy – ziemi, tożsamości, przynależności, dominacji jednego nad drugim; stał się głosem tych, których nikt nie słucha.
Piękna i bohaterska, choć zupełnie inna gatunkowo, była opowieść Piotra Krzyżowskiego o zdobyciu Broad Peak i K2. Z himalaistami łączy mnie specyficzna relacja love&hate – z jednej strony rozumiem chorobliwą wręcz fascynację górami i zazdroszę tej siły, która pcha ich na szczyty, z drugiej kłuje w oczy egoizm (może to on jest tą siłą?)
I jeszcze niezwykle inspirujące wędrujące dziewczyny – Katarzyna Nizinkiewicz i Agnieszka Dziadek. Pierwsza zimą przeszła szwedzkie pustkowia, druga samotnie całą Japonię. Włóczęga w nieznane. Tak. Więc może by tak do tego Leluchowa piechotą?
Zdjęcia: Aneta Wójcik












Dodaj komentarz