Jędrek przyszedł na Magóry z owianej legendą gorczańskiej Metysówki. Kupił stare gospodarstwo i wziął się do roboty. Ola przyszła zimą zielonym szlakiem od Piwnicznej, a kilka miesięcy potem wróciła na dobre ze swoimi końmi. Razem stworzyli miejsce, gdzie można na chwilę zapomnieć a całym bożym świecie – Chatę Magóry.
Siedzimy przy dużym, drewnianym stole. Jędrek czyści i kroi pigwę na słynną wśród przyjaciół nalewkę, Ola obiera ziemniaki na placki. Konie się pasą. Mgły chodzą po górach. Chociaż czas płynie tu wolniej, na bezczynność nie ma miejsca.

Zdarza się Wam nic nie robić?
Ola: Nie, raczej nie. Nawet nie zdarza się nam oglądać filmów dla samego oglądania. Ja oglądam tylko, jak lepię pierogi, a Jędrek kroi coś, warzywa na zupę, na przykład 10 kilo marchewki, bo to on tu gotuje, i wtedy ogląda. Jak nie ma ruchu turystycznego, to niczego nie oglądamy. Tak się wkręciliśmy w ten nasz kołowrotek, że trudno znaleźć usprawiedliwienie dla takiego marnotrawienia czasu.
Jakie było lato w tym roku?
Ola: Chyba dobre. My się łapiemy na tym, że z czasem nabraliśmy doświadczenia i wszystko idzie sprawniej. Początki były trudne, ja chciałam mieć konie, Jędrek chatę w górach, ale żadne z nas nie miało żadnego wykształcenia gastronomicznego, więc początkowo popełnialiśmy mnóstwo błędów. Od 2011 stopniowo wypracowaliśmy swoje systemy pracy, więc dziś to, co kiedyś było trudne, przychodzi dużo łatwiej.
To jak było na początku?
Ola: Startowaliśmy już z prądem i łazienką, co nie jest takie oczywiste w górach, ale początki były bardzo proste, siermiężne. Ale to Ty opowiedz, Jędrek, bo Ty tu byłeś od początku.
Jędrek: Prymitywnie było bardzo. Pierwszy Sylwester, pamiętam, był taki, że ludzie spali na poddaszu ocieplonym trotem. Było z minus dwadzieścia, na dole hajcowaliśmy w piecu i nagle woda zaczęła nam kapać z sufitu, bo w izbie było plus trzydzieści, na górze na minusie i się zaczęło skraplać. Takie były początki, że nam deszcz spadł w chacie w środku zimy. Potem powoli wszystko się docieplało, remontowało, własnymi rękami budowało łóżka z czego było, i w sumie ta prowizorka tworzy nam klimat do dziś. Początkowo pracowałem w Niemczech na wysokościówkach, żeby zarobić na te remonty, ale któregoś dnia się wkurzyłem i stwierdziłem, że lepiej mieszkać tu w tej prowizorce i powoli, etapami coś tu sobie dłubać, budować, niż siedzieć na obczyźnie i bywać tylko od czasu do czasu w weekendy.

A Ty, Ola, jak wspominasz swoje początki na Magórach?
Ola: Szłam z koleżanką z Piwnicznej, zima była, ciemno, bo wyruszyłyśmy w piątek po pracy, myślałam, że będziemy szły pół godziny. To była najdłuższa wędrówka w moim życiu, tak mentalnie. Wyrypa konkretna, no dramat. Spałyśmy wtedy w stajence, w jednej części było jeszcze wtedy klepisko. Potem tam miałam paszarnię dla koni. Początkowo na nic nie było pieniędzy, więc wykorzystywaliśmy, co było – koce wojskowe, ukochany święty, paskudny stół Jędrka, który potem udało mi się wyrzucić. Niektórzy do dziś uważają, że my tu mamy spartańskie warunki, ale nie zdają sobie sprawy, jak było na początku.
Jędrek: Niektórzy dziwią się, że mamy tu terminal do płatności kartą i światłowód w drewnianej chacie. Woleliby, żeby nie było prądu, a my – żebyśmy występowali w strojach góralskich. Faktem jest, że dużo ludzi wciąż szuka takiego stereotypowego folkloru, cepelii, jaka jest w Zakopanem. U nas tego nie ma, ale może by się przydało – w Piwnicznej nie widać za bardzo góralszczyzny, sera się nie kupi, a w Pieninach już tak. Ktoś z resztą kiedyś słusznie zauważył, że Piwniczna charakteryzuje się bardziej kulturą mieszczańską niż góralską.

A jednak zostałaś Ola w tych górach…
A wiesz, bo my z koleżankami, jak tak chodziłyśmy po górach, to miałyśmy takie marzenie, że będziemy kiedyś miały chatę w górach, konie, trochę byśmy sobie tam gospodarzyły, przyjmowały turystów i teraz się z tego czasami śmieję – uważaj o czym marzysz, bo ci się jeszcze ziści. Bardzo szybko się tu odnalazłam, było dla mnie oczywiste, że mogę tu żyć. Zawsze chciałam mieszkać w lesie, blisko natury, to było moje naturalne środowisko. Pracując z końmi pracowałam w różnych stajniach, w maleńkich wioskach w Beskidzie Niskim, więc w moim wypadku nie było jakiejś drastycznej zmiany.
Konie przyszły z Tobą. Są tu szczęśliwe?
Ola: Moje konie trochę przewróciły Chatę do góry nogami. Wiedziałam, że mieszkając tu nie będę mogła z nimi pracować na dole, więc przyprowadziłam je tutaj. Początkowo wydawało mi się, że to nie wypali, a tymczasem ten pomysł dał początek zupełnie nowej końskiej drodze w moim życiu i jestem za to ogromnie wdzięczna. Łatwo nie było, trochę przytłaczająca była taka samotność, brak końskiego świata, do jakiego przywykłam. A prawda jest taka, że jeździectwo samo w sobie bywa nieetyczne i niestety przemocowe. Koń nie wyewoluował po to, żeby inne stworzenie siedziało na jego grzbiecie. Jakbym tu nie była, to bym tego wszystkiego nie odkryła. Magóry bardzo mnie zmieniły, dały mi zupełnie nowe spojrzenie na behawioralne cechy koni. Obserwowałam je codziennie przez okno, chodziłam do nich pięć razy każdego dnia i dopiero wtedy zrozumiałam, jak one się zmieniają w zależności od sezonu. Dopiero tu, pierwszy raz, zaczęłam z nimi obcować naprawdę i wiem, że nigdzie nie będą miały lepiej. Tutaj mają mnogość pastwisk, różnorodność pożywienia, możliwość eksploracji, bo żyją na wolności; nigdy nie uciekają, nawet zimą wychodzą nocą na pastwiska. Część rozwiązań, które nam się świetnie sprawdziły, wyniknęły z ograniczonych funduszy – nie miałam kasy na stajnię, wybudowaliśmy wiatę, a potem się okazało, że ta wiata to błogosławieństwo, bo konie same mogą decydować, czy chcą tam stać czy nie. Jeden klient porównał nawet chów koni do metody pruskiej (w tradycyjnych stadninach) i rodzicielstwa bliskości – my jesteśmy w tej drugiej. Ale to nasz styl życia.


Organizujecie obozy konne dla dzieci, weekendy dla leśnych rodzin, ale pomysły na Chatę Magóry były różne?
Ola: Znajoma robi obozy jogowe, ja to lubię łączyć z końmi – mówimy o emocjach, o energii ciała, pokazujemy, jak można komunikować się z koniem samym oddechem, albo jak na te zwierzęta działa mowa naszego ciała.
Jędrek: Kiedyś działo się dużo i głośno. Organizowaliśmy koncerty bluesowe, szantowe, poezję śpiewaną, warsztaty muzyczne. Były kameralne wesela i jedno większe na jakieś pięćdziesiąt osób, na którym gościła Danusia Szaflarska. Przez parę lat to się kręciło, ale my tu jesteśmy w lesie, do miejsca koncertu trzeba dojść, różnie było z frekwencją, więc ta formuła gdzieś się po drodze wypaliła. Miło to wspominam, tyle, że to się po prostu nie opłaca. Gościliśmy także trzy pierwsze edycje festiwalu Grajdół, na pierwszym było około 80 osób, głównie znajomi, na drugim i trzecim prawie 300 uczestników. Logistyka trochę siadła, nie było odpowiedniej infrastruktury, za dużo chaosu – to nie jest miejsce na takie imprezy, nie ma co walczyć z wiatrakami. My jednak cenimy sobie święty spokój.
A teraz zwalniacie tempo…
Ola: Tak, odpuszczamy na razie wszystko. Nastał taki czas, że czuję się na tyle zmęczona ciągłym rozwojem, że przez chwilę chce robić tylko minimum, robić tylko te rzeczy, które mnie nie stresują. Tego też nauczyłam się od koni – czasami trzeba odpuścić, nie robić wszystkiego na raz, a nawet nie robić nic przez dwa miesiące. I my tak, jak te nasze konie, potrzebujemy teraz odpoczynku, dlatego Chata Magóry będzie do końca roku otwarta dla turystów tylko od piątku do niedzieli. Oczywiście, jeśli jakiś zbłąkany, zmarznięty turysta przyjdzie w tygodniu, to dostanie gorącą herbatę, ale generalnie, ponieważ teraz możemy już sobie pozwolić na taką przerwę, zwalniamy tempo. Większą grupę będziemy mieli dopiero na Sylwestra.
Czyli nie zawsze macie tu instagramową sielankę?
Ola: Chata ma dobry magnes, przyciąga ludzi z fajną energią, którzy kumają ten klimat, nie możemy narzekać, ale czasami mamy przesyt, brakuje nam prywatności. Mamy dzieci w edukacji domowej, a nie każdy to rozumie, niektórzy chcą nam dawać dobre rady, za bardzo się wtrącają.
Jędrek: Takie standardowe, klasyczne pytania, na które zawsze musimy odpowiadać to: A jak wozicie dzieci do szkoły? A jak tu jest zimą? Jak się tu mieszka? A co wy tutaj robicie w tygodniu?
Ola: Czasem trzeba trochę grać, sprzedawać uśmiechy i pozytywne historie. Dla mnie dramatem jest 12 stopni rano w łazience. Brakuje czasem wody (lata są coraz bardziej suche, a przy koniach trzeba jej bardzo dużo), pamiętam, jak w ciąży nosiłam wodę na koromyśle. Do sklepu jest daleko, dostawy siana dla koni bywały przez wiele lat mocno problematyczne. Czułam się jak taka mała mrówka, nieraz się zastanawiałam po cholerę mi to było, a z drugiej strony mnie to wszystko niezmiernie cieszyło.

Muszę jeszcze zapytać o Wasze słynne pierogi. Wieść niesie, że są najlepsze na wierchach, powyżej 800 m n.p.m. Wypracowaliście jakąś specjalną recepturę?
Ola: Robię te pierogi sama, mama trochę pomaga, bo robi ruskie, a ja wszystkie inne. W sumie kleimy ponad 30,000 pierogów rocznie. Dla mnie to forma terapii, jak dzierganie. Uwielbiam to. Puszczam sobie film i produkcja rusza. Sami robimy też farsze, zbieramy czosnek niedźwiedzi, pokrzywę, rydze i inne grzyby; mamy osiem zamrażarek. Zależy nam na jakości – to jest nasza siła, to jest uczciwe podejście i turyści to doceniają – wracają czasem nawet tylko dla tych pierogów. Pomysł wynikł z tego, że początkowo z pierogami było po prostu najłatwiej – zawsze były w zamrażarce, niezależnie czy ktoś tu do nas zajrzał czy nie. Bo bywały takie grudnie, że nie pojawił się nikt. Teraz mamy w karcie różne inne propozycje, ale pierogi stały się naszym flagowym produktem. Docelowo jednak chciałabym ich robić trochę mniej i mieć czas na inne rzeczy. I do tego dążymy.




















Dodaj komentarz